Bogowie, fetysze i świątynia z kapeluszy – czyli Benin w rytmie vood


Gdy wylądowałam w stolicy dawnego Dahomeju (czyli dzisiejszym Beninie), miałam wrażenie, że tu życie toczy się w zupełnie innym wymiarze. Bo owszem, są telefony, internet, a dzieci tańczą do TikToka z gracją zawodowców… Ale jednocześnie tuż obok domów – czasem tuż za płotem – stoją kolorowe, czasem lekko przerażające, a czasem po prostu... dziwne kapliczki voodoo.

Wszystko zależy od bogów. I Fa wie to najlepiej.

W Beninie – szczególnie tym głęboko zakorzenionym w tradycji – wszystko ma związek z bogami. Dosłownie wszystko. Zanim pójdziesz do fryzjera (lekko przesadzam) albo wybierzesz imię dla dziecka, musisz odwiedzić Fa – lokalnego maga, wróżbitę, wyrocznię i, powiedziałabym, specjalistę od duchowej księgowości. To on ustala, które bóstwo będzie twoim duchowym opiekunem, jak je karmić i czym poić, bo uwaga – nawet bogowie mają swoje kulinarne fanaberie: jeden woli krew barana, inny kurczaka, trzeci koniecznie whisky.

I tak oto każdy wyznawca ma swój fetysz – coś między figurką a duchowym modem Wi-Fi. Czasem to laleczka, czasem zestaw: włosy zmarłego, paznokieć, kawałek starej koszuli – wszystko, co z jakiegoś powodu działa. Fetysze są wszędzie: w domu, przed domem, za domem, a nawet pod domem.

Nie drażnij bóstwa, szczególnie kota

W voodoo nikt nie żartuje z intencji. Jeśli chcesz komuś zaszkodzić (nie polecam!), możesz – przez specjalny rytuał – nakarmić jego bóstwo tym, czego nie znosi. Na przykład krwią ryby, jeśli preferuje tę z kozy. Albo mlekiem - podobno lepiej nie próbować, może dostanie uczulenie. Mówią, że to skuteczne. I że bóstwo się mści – do końca życia.

Większość bogów z jakiegoś powodu nie lubi kotów. Jeśli więc w okolicy ktoś składa ofiarę z kota – wiedz, że nie wróży to niczego dobrego.

Świątynia Legby – kupa świętości (dosłownie)

W mieście Abomey znajduje się jedna z bardziej znanych voodoo-świątyń – ta poświęcona bóstwu Legba, który w duchowej hierarchii ma status co najmniej wiceprezesa zaświatów. Sama świątynia przypomina… powiedzmy delikatnie: hałdę. Jest to kopiec złożony z szmat, zgniłego jedzenia, piór, krwi, starych kapeluszy, polany olejem i alkoholem. Śmierdzi tak, że aż dusza ucieka, ale ludzie klęczą wokół i się modlą. I nikt nie pyta: dlaczego?

Reinkarnacja, czyli kto jest kim (albo był kim)

W Beninie bardzo ważne jest, czyją jesteś reinkarnacją. Dziadka? Super! Pradziadka? Jeszcze lepiej! Ale jeśli okaże się, że wróciłeś jako samobójca... ups. Należy wtedy przeprowadzić specjalne rytuały, żeby nie dopuścić do ponownych "narodzin" tej samej duszy. Życie po śmierci? Oczywiste. Śmierć po życiu? Trzeba się pilnować.




Woodoo + katolicyzm = codzienność


Najbardziej zadziwiające jest to, jak tradycja i religia chrześcijańska potrafią tu współistnieć bez konfliktu. Mama Hortense, zażarta katoliczka, pewnej nocy miała zły sen. Zbudziła dzieci, żeby się modliły. Sama została w łóżku – do momentu, gdy poszła do toalety… i napotkała węża. Czyżby wiadomość od bóstwa? A może tylko wąż? Granica bywa płynna.

Ojciec chodzi do kościoła, ale woodoo też praktykuje. Mama krzyczy. A kiedy nie działa ani jedno, ani drugie – idzie się do pastora. Pastorzy są tu jak lokalne wersje bóstw – mają moc, leczą, błogosławią. Dwóch kuzynów Hortense założyło własne kościoły. Start-up duchowy? Czemu nie.



Benin uczy jednego: życie duchowe nie musi być w opozycji do życia codziennego. Można jednocześnie iść do kościoła, modlić się do bóstwa z kapeluszy, a wieczorem negocjować z pastorem o błogosławieństwo dla nowego biznesu. Bóstwa są wymagające, ale elastyczne.

Wszystko zależy od intencji. I od tego, co lubi twój duch. Oraz czy akurat masz w zagrodzie barana.


 

No comments:

Post a Comment