Kenkeliba i Kanadyjczyk

 Wspólna taksówka do Cotonou – trzy tysiące, może trzy i pół, wszystko ostatnio poszło w górę, nawet przemycane paliwo z Nigerii. Kierowca przystojny, z charakterystyczną blizną klanową na policzku, dłonie smukłe, delikatne, jakby raczej pianista niż kierowca. Tankuje po drodze, z plastikowego baniaka po winie – gęsta, żółtawa benzyna nigeryjska, leje się do baku jak domowy syrop. Wszystko w ruchu, wszystko prowizoryczne, ale działa.

Znowu u Hortense. Dzieci jeszcze w żłobku, a Ots wypada z pokoju z szeroko rozpostartymi











ramionami, śmiejąc się na mój widok. Jego mama długo pracuje, podobnie mama Adasy – codziennie ktoś ich odbiera na ostatnią chwilę. Ojcowie? Rzadko który się pojawia. Bawię się z dziećmi na macie, a Hortense krząta się w kuchni, przygotowuje kolację – coś lokalnego, pachnącego liśćmi i pieprzem.

Sos „krę krę”, zielony, ciągnący się lekko jak śluz, zrobiony z liści bogatych w śluz, z rybą z jeziora. Do tego pat kukurydziany – gęsty, ciepły, tłusty od czerwonego oleju palmowego. Hortense opowiada przy tym, jak wyglądały czasy komunizmuprezydent przez 17 lat, wszystko upaństwowione, strajki, zamknięte szkoły, czasem przez pół roku, a nawet dłużej. Jej rodzina wtedy przeniosła się tymczasowo do Togo, żeby dzieci mogły kontynuować naukę. Najpierw chodziła tam do szkoły publicznej – ciasno, brudno, dużo dzieci. Ojciec postanowił posłać ją do prywatnej, drogiej. Miała mniej na śniadania niż dzieci urzędników, buty zużyte – wyśmiewali ją. Tutaj liczy się status, kim jesteś i ile masz.

Wspominamy o celnikachbogaci, wpływowi, niektórzy mają po kilka żon, domy z kolumnami i żelaznymi bramami. Przemyt ich żywi, łapówki płyną szerokim strumieniem.

Wieczorem prażymy orzeszki arachidowe na dużej patelni – pachnie jak dom. Później spotykam się z Honore – po latach we Francji, teraz z wizą kanadyjską, już z paszportem. Uważa się za Kanadyjczyka, choć jeszcze nie wyjechał. Pracuje w jakimś biurze rekrutacyjnym, otwiera restaurację, mówi, że to dopiero początek. Idziemy do elegantszej knajpy, zamawiamy wielką rybę, grillowaną, soczystą. Przy stolikach siedzą panowie przy piwie, zmrok zapada, kelnerka przynosi pod nogi gałązki roślin, które odstraszają komary.



Po południu podjeżdża Virgile z kierowcą. Zabiera mnie na dogue – gęsty, lekko kwaśny jogurt z fermentowanym sorgo. Cud dla mojego żołądka, który ostatnio nie miał łatwo – coś mi zaszkodziło, może królik z Bohicon, a może nocna akasa z targu.

Virgile to zdecydowanie wyższa liga. Mówi, że zajmuje się handlem międzynarodowym, ale tak naprawdę nikt nie wie, czym dokładnie. Nosi się z klasą, pachnie drogimi perfumami, porusza się jak ktoś, kto zna wartość pieniędzy i własnego czasu. Czasem zastanawiam się, czy on sam zna rozmiar swojego majątku. I czy to w ogóle ma dla niego znaczenie.

Virgile zamawia jeszcze jeden dogue, z większą ilością ziaren sorgo, bo, jak mówi, „prawdziwy smak jest w fermentacji”. Ma na sobie białą koszulę z długim rękawem, zegarek błyszczy pod mankietem, a okulary przeciwsłoneczne przesunięte są na czoło, choć słońce dawno już zniknęło za linią palm. Kierowca czeka z boku, oparł się o maskę, zerkając co chwilę w naszą stronę, znudzony. Virgile od niechcenia rzuca mu coś w lokalnym języku, kierowca kiwa głową i wraca do przeglądania telefonu.

Ten kraj mnie męczy – mówi Virgile, mieszając jogurt plastikową łyżeczką. – Ale jestem mu coś winien. Może inwestycję. Może szkołę. Może drogi. Ale najbardziej to system, który nie gubi potencjału.

Nie wiem, czy mówi to szczerze, czy tylko tak się mówi przy białych. Ale patrzy mi w oczy spokojnie, pewnie. Ma w sobie elegancję kogoś, kto żyje na pograniczu dwóch światów, ale nie należy do żadnego.

 

Wieczory i historie

Wieczorami prażymy orzechy arachidowe. Arsen – jedna z dziewczynek – wróciła dziś ze szkoły z gorączką, wymiotami, bólem głowy. Malaria. Hortense zaparza wywar z „kenkeliby” – rośliny o małych żółtych strąkach. Rośnie na podwórku, niedaleko palmy. Gałązka w garnku, parujący kubek, troskliwe spojrzenie.

Honore, który wrócił z Belgii i dostał wizę do Kanady, uważa się już za Kanadyjczyka. Mówi o sobie z powagą: „Kanadyjczyk pochodzenia benińskiego”. Zaprasza mnie do porządnej knajpy. Jemy wielką rybę. Wieczorem, gdy słońce chyli się za palmy, kelnerka podkłada nam pod nogi gałązki roślin odstraszających komary. Honore lubi, gdy wszystko wygląda „zachodnio”. Mówi o restauracji, którą otwiera. O swojej pracy w biurze „poszukiwania zasobów ludzkich”. Cokolwiek to znaczy.

Virgile podjeżdża później z kierowcą. Jedziemy na dogue – czyli jogurt z ziarnami sorgo. Dla mojego żołądka, który ostatnio był wystawiony na ciężką próbę – prawdziwy cud. Nie wiem, czy to przez mięso królika z Bohicon, czy akasę z nocnego targu – ale dogue mnie ratuje.

Virgile to inny świat. Zajmuje się „handlem międzynarodowym”, co właściwie nic nie znaczy, ale brzmi dobrze. Ma garnitur, kierowcę, telefon z trzema kartami SIM. I chyba sam już nie zna wartości tego, co posiada. Ale wie, że posiada dużo.

 

 

 

Wracam do Hortense późnym wieczorem. Dzieci już śpią, cicho oddychają w zaciemnionym pokoju żłobka, wachlowane przez łagodny ruch wentylatora na suficie. Hortense siedzi na podwórku, obiera cebulę i opowiada dalej.

– Kiedyś chodziłam w jednej sukience przez trzy dni – mówi. – A inne dziewczyny miały po dwie na dzień. Ale teraz, jak widzisz, mam żłobek. Szkołę. Coś swojego.

Wokół unoszą się zapachy drewna, cebuli, ryby. Ktoś na ulicy śmieje się głośno, jakiś chłopiec biegnie z latarką przez ciemność, wywołując psy. W tle cykają owady, komary już się zbliżają, Hortense polewa nogi wodą z odwarem liści.

A Arsen? – pytam cicho.

– Śpi. Kenkeliba już działa. Jutro będzie lepiej.

Milczymy chwilę. Tylko z oddali słychać muzykę – radio gra z czyjegoś podwórka, jeden z tych zachodnioafrykańskich hitów z automatycznym rytmem i smutnym, autotunowym głosem.

Potem siedzimy jeszcze chwilę, prażymy arachidy na suchej patelni, skórka zaczyna pękać, orzechy podskakują. Ogień skwierczy, a w nocy, gdzieś w dalekim kącie nieba, światło z latarni znika za kurzem i wilgocią.

Wtedy Hortense mówi coś jeszcze, niby mimochodem:

– Wiesz… czasami czuję się zmęczona. Ale jak myślę o tym, że dzieci uczą się u mnie czytać, że się śmieją, że ich mamy mogą pracować spokojnie… to wiem, że warto.

I wtedy w ciemności z podwórka, gdzie rośnie kenkeliba, zaczyna śpiewać cykada. Długo, równo, jakby ktoś przeciągał palcem po krawędzi glinianej misy.

 

No comments:

Post a Comment