​Poranna fala, wieczorne zmęczenie



Zaczyna się jak każda dobra przygoda — taksówką spod stadionu Amitié.  Zatrzymuję „rigolo” (czyli taki lokalny pośrednik w taksówkach i rozmowach o wszystkim) i zaczynamy rytualne targowanie:
– Ile do Grand Popo?
– 3000.
– Nie, 2000.
– 2500.
– 2000.
– (machnięcie ręką) Wsiadaj. Kurde, biała zna ceny.

W Cococodji drugi pasażer wysiada, a mój kierowca... organizuje mi przesiadkę do innej taksówki, w której kontynuuję kurs według moich warunków. Wysadza mnie przy voie 40, gdzie chcę. Kierowcy moto jedzą, śmieją się i zapraszają na kęs. Odmawiam, bo lecę do rybaków.

Na plaży w Grand Popo rybacki spektakl jeszcze się nie zaczął. Rybacy czekają. Nie wiem jeszcze, że ten dzień wyciśnie ze mnie więcej niż sesja crossfitu w piekle.

Słońce grzeje jak suszarka z funkcją „tropikalna patelnia”. Zanoszę plecak do Omera, smaruję się SPF-em i ruszam na plażę. Po drodze Patricio, lokalny natręt, częstuje mnie chlebem i orzeszkami, zapowiadając, że będziemy dziś razem pracować. Nie będziemy.

Czekamy, aż morze "da znać". Siedzimy, niektórzy śpią w cieniu palm. Nagle – sygnał. Ruszamy.

Morze powiedziało „chodźcie”, więc zaczynamy ciągnąć sieć. Słońce pali, kapelusz nie pomaga, zaciemnia mi się przed oczami. Odsuwam się, idę pod palmowy dach, gdzie kobieta z dziećmi sprzedaje napoje w woreczkach. Kupuję bisap i wracam do żywych.

Wypacam więcej niż piję. I znów do roboty. Przybywa posiłków, w tym Kofa. Ciągniemy razem, ale mówię mu, że zaraz padnę jak sieć na piasek. Każe mi usiąść. Odpoczywam chwilę, wracam. Dziś wyjątkowo ciężko. Finał? Mało ryb. Tłum się rozchodzi, trochę zawiedziony.



No comments:

Post a Comment