Żegnam z Grand Popo i idę
na wylotówkę łapać taksówkę. Wsiadam, jest gorąco,
każdy z ręcznikiem do ocierania potu, jakbyśmy wracali po wspólnym aerobiku w saunie. Przy rondzie w Come, między jednym a drugim
billboardem z aspiracjami, sterczy wielki fetysz. W
przepasce w kolorach narodowych wygląda jak Benin na
imprezie – święty, ale z luzem.
Godomey. Wysiadam. Kierowca z niespodzianką:
–
2500!
– Miało być 2000
- Ale jest 2500! - pasażerowie też się oburzają, ale kierowca chce 2500. Podaję banknot 10000
– Nie mam reszty.
I nagle afera jak w ministerstwie
transportu. On siedzi i czeka, aż ja rozmienię,
pasażerowie się gotują, ja się gotuję, powietrze się
gotuje. Wreszcie podjeżdża Gator na motorze z drobnymi banknotami.
Wsiadam na motor. Wiatr robi swoje – pot wreszcie odparowuje, jedziemy na festiwal Zambeto.
Jedno bóstwo w 10 sztukach lub więcej, bo trudno liczyć, jak się wzniecają tumany kurzu i wszyscy kręcą się w kółko. Jest kurz, jest napięcie wśród tłumów, są porządkowi z biczami i bliznani na całym ciele, przepasani pagne.
Woodoo nas
pozdrawia. Wygląda jak snopek słomy, albo polski chochoł, kłania się i pyta, jak się mam. Gator
szepcze:
– Daj mu pieniądze, oni tak mają. Zawsze biorą pieniądze.
Ludzie się cisną, gapią i piją. Na stołach przed VIP-ami alkohol w każdej możliwej wersji – od whisky po domowe sodabi.
Festiwal Zambeto to nie tylko tańce i biczowanie powietrza – to też finisz roku, moment podziękowania za przetrwanie i prośba o kolejną szansę w nowym sezonie.
Gator komentuje to tak:
– Teraz takich
festynów będzie więcej. Każdy chce się przypodobać. Bogom,
duchom, patronom i trochę też samemu sobie. Trzeba dać, żeby coś
dostać.

No comments:
Post a Comment