Parakou czyli Donald – nauczyciel, kucharz, marzyciel

Wreszcie jadę do Parakou, żeby poczuć trochę północnego wiatru – no dobrze, północnego skwaru. Bo wiatr raczej nie wie, że mógłby tu zawiać. Na dworzec w Bohiconie trafiam przez przypadek – przypomina raczej targ z błotem i straganami niż terminal komunikacyjny. Autobusy są przelotowe, pasażerowie przypadkowi, a kierowcy niecierpliwi. Po pięciu godzinach jazdy przez busz, z przystankami w miasteczkach, docieram do Parakou. Miasto rozlane szeroko, ale zdecydowanie spokojniejsze niż Cotonou. Aż chce się odpocząć – ale nikt tu nie odpoczywa, każdy coś smaży, tnie, miesza albo niesie na głowie.

A po drodze? Zwykła codzienność. Na postoju autobusów w Dassa sprzedają masło orzechowe — gęsty przecier z orzechów arachidowych w słoikach.I gari. Mnóstwo woprków z gari.

Co jeszcze po drodze? Przystanek na toaletę. W szczerym polu. Panie na prawo, panowie na lewo. Nakrycie sie pagne, to jedyny sposób, by zapewnić sobie trochę intymności. 

Ruszam na odkrywanie codzienności Parakou. Przyzwyczajenia jak wszędzi eindziej — sikanie przodem do ulicy. Idę sobie, gdy nagle ktoś wychodzi z domu, by tak zrobić na oczach wszystkich.

Donald, do południa pracuje w szkole,


popołudniami sprzedaje jedzenie. Gdy zaczyna padać – niekiedy złośliwie często – jego pomocnice przykrywają jedzenie foliami, jakby przykrywały święty ołtarz. Mama Donalda gotuje od piątej rano: buji, doko, aloko, ata – smażone przysmaki dnia codziennego. Siedzi owinięta w pagne, wyglądając jak bogini ogniska domowego, a saszetkę z utargiem trzyma ukrytą głęboko – tam, gdzie nikt nie sięga bez zaproszenia.

Mari – jedna z pomocnic – zamiata wodę po deszczu, jakby mogła zmieść pogodę do rynsztoka. Noszenie wody w miednicy to już rytuał – nabiera, nalewa, wynosi, całość operacji na głowie. Balans niczym u akrobatki cyrkowej.  

Tu, w centralnej północy, króluje yam i ser. I ten niesamowity la pat czerwony, robiony z mąki kukurydzianej i sorgo – po zmieszaniu z wodą przybiera barwę jak z kart katalogu: „brudny róż dramatyczny”. Nazywają go jednak la pat czarny. Nazewnictwo w Beninie to temat na osobny doktorat.

Po południu Donald przejmuje pałeczkę i gotuje główny posiłek dnia, wieczorne mięso. Najpierw robi zakupy. Nim odpocznie trochę po szkole, musi wybrac na zwierzęcym targu kozę, by ją zabili, obdarli ze skóry i poświartowali. Mijamy targowisko, na którym dominują sery czerwone i białe, sterty węgla drzewnego, pozostałości palmy, których używa się do rozpalania ognisk i docieramy do kóz. Maca jedną, drugą, trzecią, na której więcej mięsa. Żadnych negocjacji – wie, czego chce. Koza, koguty, kury.  Póżnym popołudniem wszystko przywiozą. 

Wieczorem miasto rozbrzmiewa dźwiękiem tłuczków – fufu się robi. Z yamu. Drewniane młoty uderzają rytmicznie o drewniane misy. Ot, nocna muzyka Parakou.








No comments:

Post a Comment