​Cococodji — świętości i codzienne dramaty


Jest taka odległa dzielnica w Cotonou, o wdzięcznej nazwie  Cotocodji, gdzie Alexis założył swój własny kościół. Jego kuzyn też, bo „Bóg tak mu powiedział”. W tym kraju trzeba zarejestrować to w odpowiednim urzędzie, inaczej nie ma mocy. Sąsiad też chodzi na jakieś kursy, by zostać pastorem. Po niedzielnym serwisie w kościele, czyli wynajętej hali, kobiety kłaniają się przed nimi — niezdarnie, na koślawych obcasach, szepcząc modlitwy i zerkając pełne podziwu. Najbardziej ekscytujący moment dnia to dla nich otwieranie kopert z ofiarami po nabożeństwie, wtedy widać, kto ile dał.

Jestem zaproszona do domu i zaraz dostaję woreczek cudownie zimnej wody, potem frytki z jamu i jajecznicę. Usiedliśmy na podwórku, gdzie jest trochę przewiewu, a zimny bisap (napój z hibiskusa) trzyma mnie przy życiu.

Potem wychodzimy przed dom, gdzie jest lekki przewiew i to jest pełnia szczęścia. Kobieta sprzedaje gorącą tapiokę ze kondensowanym mlekiem i cukrem, niosąc na głowie ogromny półmisek, a na nim kilka wiader. Chciałam spróbować, ale skończyło się na obserwowaniu.

W domu Alexisa jest bieżąca woda i zlew w kuchni, co już jest luksusem. Ale naczynia zmywa się na zewnątrz, w miskach, a wodę wylewa się, tak jak wszędzie, prosto na drogę.

Z sąsiedniego domu wychodzi młoda, szczupła, wysoka kobieta z dzieckiem na plecach. Kłania się nisko siedzącym koło drogi mężczyznom i mówi, że pierze ubrania i szuka pracy, kazali jej wejść w głąb podwórza i popytać. Wyszła z niczym, poprosiła o 100 franków na gari.

W tym czasie żona pastora umiera na raka piersi. Wygląda jak szkielet, przerażająco wychudzona, a mimo to uśmiecha się wciąż, jakby chciała walczyć z całych sił. Nie może jeść, bo zaraz wymiotuje. Zastrzyki, bardzo kosztowne, trochę pomagają, ale problem z oddychaniem jest ogromny. Leczą ją naturalnymi środkami, aptecznymi lekami i wyjechali nawet do Nigerii, do słynnego znachora pastora.

Widać, że te metodynie działają, bezsilność w czystej postaci. Zabijają człowieka powoli i nikt już nie może pomóc.

Pełne życia jest targowisko w pobliskim Phau, w pierwszym rzedzie wysokie taborety, na nich miski z akasą zawiniętą w liście. Niedaleko jest jezioro, a w drodze do niego tyle wybojów, że motor skacze wzdłuż i wszerz, a ja na nim piszczę z przerażenia, trzymając się kurczowo. 

P.S. Żona pastora odeszła 2 miesiące później. 

 

 


No comments:

Post a Comment