W Parakou czeka Donald. Kupujemy chleb, kobieta mnie pozdrawia w bariba, a ja się uśmiecham jak ktoś, kto właśnie został wzięty za tubylca i nie zamierza zaprzeczać.
Rano: szkoła, rozmowy z dyrektorem, przerwa, śmieci na podwórku, zbierane przez uczniów o lekcjach, szkolny ogród podlewany z sercem. Wszystko na miejscu.
W sobotę Mr Mac pokazuje mi baobab u sąsiada – liście już opadły, a on stoi jak staruszek w długim płaszczu, z owocami zwisającymi jak smutne medale. Na większości podwórek na środku rośnie drzewo i daje rozłozysty cień, najczęściej jest to mangowiec, czasem baobab. Uwielbiam te baobaby, które już zrzuciły liście i zostały ze zwisającymi owocami. Najbardziej lubię, kiedy spadają i mogę wysysać ich kwaskowaty miąższ. Gdy zrzucą juz wszystkie owoce, zaczną wypuszczać nowe liście.
Na targowisku Donald kupuje zapasy
dla krewnej na wsi, które wyśle wspólną taksówką. Bo tak się tu robi
paczki – taxi zamiast paczkomatu.
Wieczorem mówi:
– Chodź, coś ci pokażę.
No i idziemy do dzielnicy prostytutek. Ciemna ulica, światła latarni nie ma. Nastolatki, starsze kobiety, grube, chude, z Nigerii, z Beninu – cały przekrój. Dzielnica bez złudzeń i z wieloma cieniami.
No comments:
Post a Comment