Przyjeżdżam z Gatorem do Calavi, gdzie koledzy
prowadzą małą agencję turystyczną, a w niej knajpę z ażurkowymi
ścianami z bambusa. Wygląda lekko i przewiewnie, ale tak naprawdę
– jest tu sauna. Siedzimy, a mnie zalewa już kolejny pot, nie liczę, czy to siódmy czy ósmy. Piję chłodną beninoise —
lokalny gazowany napój — ale niewiele to pomaga. Do tego jakieś
muszki nie dają mi spokoju, gryzą mnie, drapię się, obkleja mnie pot z okolicznym kurzem, pod
paznokciami brud, którego nie da się łatwo zmyć.
— Wyjdźmy stąd — mówię w końcu do Gatora.
— Na motor, trochę wiatru potrzebuję, bo zwariuję.
Wsiadamy, wiatr rozwiewa włosy, czuję ulgę.
Przejeżdżamy przez wioskę, mijając dużą świątynię woodoo — z kopcem pośrodku. Dalej wąskie uliczki prowadzą nas
przy kamiennym kopcu i jeszcze jednym, zrobionym ze słomy. Zmęczona nimi jestem.
No comments:
Post a Comment