Szkoła marzeń Hortense
Codzienne poranki u Hortense to nie poranki, to logistyczna operacja strategiczna. Już od szóstej krząta się w kuchni, gotuje śniadanie i obiad dla całej rodziny, obecnie tylko czteroosobowej, bo najstarszy syn wyjechał do Ghany „pobierać nauki i wyzwania zawodowe”. Hortense z dumą mówi, że chłopak „sobie radzi”, choć czasem wysyła listę życzeń.
O ósmej zaczyna się prawdziwy maraton: do jej domowego żłobka zaczynają schodzić się dzieciaki, od brzdąców jeszcze z pieluchą po takich, co już wiedzą, jak tupnąć nogą. Hortense zostaje uwięziona w jednym pokoju zamienionym w plac zabaw, jadalnię i sypialnię w jednym, do nocy. Bywa że rodzice przychodzą po dzieci po 22giej. Wyjście na miasto to luksus, jak wyjazd do kurortu.
Gdy dzieciaki śpią, wymysla, opracowuje i różne pomoce dydaktyczne dla nauczycieli, ale oni nie zawsze lubią je stosować. Najchętniej zamkną w szafie, by nic im sie nie stało i kontynuują proces dydaktyczny przy pomocy tablicy i kredy.
Gotuje z tego, co mąż akurat przyniesie z targu – bo to on robi zakupy. W pakiecie najczęściej ryż, maniok, fasola, trochę makaronu i warzywa na „żu”, czyli lokalny pomidorowo-cebulowy sos z ewentualnym bonusem w postaci ryby. Ostre zielone papryczki? Ależ oczywiście. Orzechów cola nie lubi, alkoholu nie tyka – tylko dzieci i ostre jedzenie mają do niej dostęp. I zmartwienie czy będzie czym zapłacić nauczycielom w tym miesiącu i czy wystarczy na jedzenie.
Żyje bardzo oszczędnie, nigdzie nie wychodzi, bo transport kosztuje, ponadto sąsiadki będą plotkowały, że ciągle chodzi w jednej sukience. Nosi dredy, by oszczędzić na zaplataniu warkoczyków. Córka to jej przeciwieństwo. Słowa "kupić" i "pieniądze" goszczą na jej ustach co godzinę, jeśli nie częściej.
Szkoła na podwórku – marzenie pod palącym słońcem
Od zawsze marzyła o własnej szkole – takiej dla zwykłych dzieci, ale z trochę lepszą edukacją niż państwowa, i w przystępnej cenie. I co? Marzenie spełniła. Tyle że zamiast w budynku z klimatyzacją, zrobiła to na własnym podwórku, które teraz wygląda jak tetris z cementu: dwie sale lekcyjne, a w domu jeden pokój przeznaczony na przedszkole, inny na żłobek. Część podwórka zaadaptowana na plac zabaw. Wszystko ledwo się mieści, a powietrze stoi w miejscu jak uparta ciocia na rodzinnej imprezie. Zero przewiewu. Człowiek się poci nawet, jak nie oddycha. Jest jeszcze trochę miejsca, by zmieścić trzecią salę lekcyjną, ale boję się, że wtedy znikną resztki powietrza. W grudniowe upalne noce, Hortense śpi na podwórku, bo nie może wytrzymać z gorąca w mieszkaniu. Po zrobieniu, jakoś trudno mi napisać słowo: wybudowaniu trzeciej sali, obawiam się, że nie będzie miała gdzie szukać chłodu.
Zatrudnia dwóch nauczycieli i przedszkolankę.
Sama ogarnia żłobek. A dzieci – cud! Siedmiolatki
potrafią przez godzinę pisać bez ziewnięcia. Z przerwą tak jak we wszystkich benińskich szkołachod 12:00 do 15:00 – drzemka jak w dobrym sanatorium. W środy
lekcje tylko do południa, bo przecież nikt nie jest maszyną,
prawda?
System edukacji? Najlepiej mają katolicy – ich szkoły są najdroższe, oj drogie! ale jakims cudem zawsze pełne. Żłobków państwowych ledwie jeden. A analfabetyzm wśród dorosłych wciąż się trzyma, jak wszędobulskie plastikowe krzesła jako podstawowy mebel domowy.
Niedzielne
defilady fryzur
Niedziela. Z młodszym synem Hortense ruszamy do kościoła. Po drodze mijamy fryzjera-artystę, który reklamuje męskie fryzury w stylu kolumbijskim. Obok malowany szyld: okrągłe twarze, perfekcyjna linia włosów, każdy zadowolony jak po randce z Beyoncé. Tyle że rzeczywistość często zderza się z tą wizją, ale kto by się czepiał?
Droga przez dzielnicę Caranjerou po nocnym deszczu przypomina tor przeszkód z błota i komarów. Nie da się przejść suchą stopą – chyba że się lata. Komarów pełno, jakby ktoś urządzał tu komarowe wesele.
W kościele – przegląd lokalnych fryzur i mody. Kolorowe turbany, suknie z wosku, koraliki, cekiny. Panowie wyprasowani jak na pogrzeb, dzieci w sandałkach i białych skarpetach. Msza trwa, a ja się zastanawiam, ilu z obecnych czci także bożki woodoo. W Beninie to przecież codzienność: katolicy, protestanci, muzułmanie i wyznawcy voodoo – wszyscy razem, czasem w jednej rodzinie, czasem nawet w jednej osobie.
Katolicy często łączą tradycyjne wierzenia z wiarą w Jezusa – Msza w niedzielę, rytuał z fetyszem w środę. Protestanci są bardziej restrykcyjni, działają w małych wspólnotach. W ich kościołach każdy zna każdego – jeśli jeden zgrzeszy, reszta wie i zaraz robi interwencję. Trochę jak lokalna NGO – z programem wsparcia i prewencją moralną.
No comments:
Post a Comment