Saturday, July 12, 2025

Bogowie, fetysze i świątynia z kapeluszy – czyli Benin w rytmie vood

Gdy wylądowałam w stolicy dawnego Dahomeju (czyli dzisiejszym Beninie), miałam wrażenie, że tu życie toczy się w zupełnie innym wymiarze. Bo owszem, są telefony, internet, a dzieci tańczą TikToka z gracją zawodowców… Ale jednocześnie tuż obok domów – czasem tuż za płotem – stoją kolorowe, czasem lekko przerażające, a czasem po prostu... dziwne kapliczki voodoo.

Wszystko zależy od bogów. I Fa wie to najlepiej.

W Beninie – szczególnie tym głęboko zakorzenionym w tradycji – wszystko ma związek z bogami. Dosłownie wszystko. Zanim pójdziesz do fryzjera albo wybierzesz imię dla dziecka, musisz odwiedzić Fa – lokalnego maga, wróżbitę, wyrocznię i, powiedziałabym, specjalistę od duchowej księgowości. To on ustala, które bóstwo będzie twoim duchowym opiekunem, jak je karmić i czym poić (bo uwaga – nawet bogowie mają swoje kulinarne fanaberie: jeden woli baraninę, inny kurczaka, trzeci koniecznie whisky z miodem).

I tak oto każdy wyznawca ma swój fetysz – coś między figurką a duchowym modem Wi-Fi. Czasem to laleczka, czasem zestaw: włosy zmarłego, paznokieć, kawałek starej koszuli – wszystko, co z jakiegoś powodu działa. Fetysze są wszędzie: w domu, przed domem, za domem, a nawet pod domem.

Nie drażnij bóstwa, szczególnie kota

W voodoo nikt nie żartuje z intencji. Jeśli chcesz komuś zaszkodzić (nie polecam!), możesz – przez specjalny rytuał – nakarmić jego bóstwo tym, czego nie znosi. Na przykład rybą, jeśli preferuje mięso. Albo mlekiem, gdy ma uczulenie. Mówią, że to skuteczne. I że bóstwo się mści – do końca życia.

Większość bogów z jakiegoś powodu nie lubi kotów. Jeśli więc w okolicy ktoś składa ofiarę z kota – wiedz, że nie wróży to niczego dobrego.

Świątynia Legby – kupa świętości (dosłownie)

W mieście Abomey znajduje się jedna z bardziej znanych voodoo-świątyń – ta poświęcona bóstwu Legba, który w duchowej hierarchii ma status co najmniej wiceprezesa zaświatów. Sama świątynia przypomina… powiedzmy delikatnie: hałdę. Jest to kopiec złożony z szmat, zgniłego jedzenia, piór, krwi, starych kapeluszy, polany olejem i alkoholem. Śmierdzi tak, że aż dusza ucieka, ale ludzie klęczą wokół i się modlą. I nikt nie pyta: dlaczego?

Reinkarnacja, czyli kto jest kim (albo był kim)

W Beninie bardzo ważne jest, czyją jesteś reinkarnacją. Dziadka? Super! Pradziadka? Jeszcze lepiej! Ale jeśli okaże się, że wróciłeś jako samobójca... ups. Należy wtedy przeprowadzić specjalne rytuały, żeby nie dopuścić do ponownych "narodzin" tej samej duszy. Życie po śmierci? Oczywiste. Śmierć po życiu? Trzeba się pilnować.

Woodoo + katolicyzm = codzienność

Najbardziej zadziwiające jest to, jak tradycja i religia chrześcijańska potrafią tu współistnieć bez konfliktu. Mama Hortense, zażarta katoliczka, pewnej nocy miała zły sen. Zbudziła dzieci, żeby się modliły. Sama została w łóżku – do momentu, gdy poszła do toalety… i napotkała węża. Czyżby wiadomość od bóstwa? A może tylko wąż? Granica bywa płynna.

Ojciec chodzi do kościoła, ale woodoo też praktykuje. Mama krzyczy. A kiedy nie działa ani jedno, ani drugie – idzie się do pastora. Pastorzy są tu jak lokalne wersje bóstw – mają moc, leczą, błogosławią. Dwóch kuzynów Hortense założyło własne kościoły. Start-up duchowy? Czemu nie.

Umarli wśród nas

W Dniu Zmarłych duchy są szczególnie obecne. W pokoju – portrety zmarłych, a przed nimi: krew, kości, ryż, alkohol, orzechy kola, drobne monety. A na podwórku bulgocze baranina – za chwilę pojawią się krewni z bliższa i z dalsza. Święto bez uczty to nie święto.

Pogrzeby odbywają się albo na cmentarzu, albo tuż przy domu. Niektórzy uważają, że duszy bliżej do domu, jak zostanie pochowana w ogródku. Logiczne? Tutejsze bóstwa nie komentują, ale pewnie się zgadzają.


Benin uczy jednego: życie duchowe nie musi być w opozycji do życia codziennego. Można jednocześnie iść do kościoła, modlić się do bóstwa z kapeluszy, a wieczorem negocjować z pastorem o błogosławieństwo dla nowego biznesu. Bóstwa są wymagające, ale elastyczne.

Wszystko zależy od intencji. I od tego, co lubi twój duch. Oraz czy akurat masz w domu baraninę.



Zmarli nie odchodzą, tylko zmieniają status

 

Zmarli nie odchodzą, tylko zmieniają status

Najbardziej obecni są w Dniu Zmarłych – wtedy wokół portretów leżą krew, kości, gotowany ryż, orzechy cola, alkohol, drobne. Na podwórku warczy baran, który zaraz skończy w garnku, a dookoła gromadzi się rodzina. Bo pogrzeb – czy to na cmentarzu, czy przy domu – to wydarzenie. I kosztuje.

Katolicki krzyż vs. woodoo-kapliczka

Religijna synteza? A jakże! Mama Hortense to katoliczka z zacięciem. Pewnej nocy śniło jej się coś złego. Obudziła dzieci, kazała się modlić, sama poszła do łazienki... i natknęła się na węża. Przypadek? Woodoo mówi: "Nie sądzę".

Ojciec biega do kościoła, ale woodoo ma w kieszeni. Mama wrzeszczy. Jak nie woodoo – to pastor. U protestantów pastorzy mają rangę boską. Uzdrawiają, błogosławią, doradzają. Dwóch kuzynów założyło własne kościoły. Duchowy franchising ma się dobrze.

Reinkarnacja i inne zmartwienia

W Beninie ważne jest, kto od kogo pochodzi – czyja to reinkarnacja. Jeśli jesteś od pradziadka – szacun. Ale jeśli od samobójcy – masz problem. Trzeba odprawić rytuały, żeby się więcej nie odrodził. I lepiej, żeby nie był sąsiadem.

Świątynia Legby – sanktuarium czy kompostownik?

W Abomey znajduje się słynna świątynia Legby – jednego z topowych bogów systemu woodoo. Wygląda jak... no cóż, jak kupa. Dosłownie. Kupa szmat, zgniłego jedzenia, starych kapeluszy, piór, krwi, alkoholu i oleju. Ludzie wokół klęczą i się modlą, jakby właśnie tam miały się spełnić ich najskrytsze życzenia. Czy działa? Nikt się nie skarżył.

Woodoo nie bierze urlopu

W każdym domu: kapliczka. Albo przed domem. Albo za. Fetysze są wszędzie – figurki, lalki, przedmioty magiczne zrobione z... cóż, tego, co było pod ręką. Paznokcie, włosy, ubrania zmarłych, odrobina farby i voilà – oto Twoje domowe bóstwo z opcją "wszystkowidzące".

Jeśli chcesz komuś napsuć krwi, to też się da – wystarczy "poczęstować" jego woodoo tym, czego nie lubi. Na przykład rybą, jeśli jest team mięso. I zapewnić, że będzie karmiony tak do końca życia. Zaiste, zemsta na poziomie duchowym.

Friday, July 11, 2025

Witajcie w królestwie duchów, fetyszy i kredytów – oto Dahomej, znany dziś jako Benin!

 W stolicy dawnego Dahomeju, czyli w sercu współczesnego Beninu, tradycja trzyma się mocno – szczególnie ta z wąsatym uśmiechem i figurką bóstwa w kieszeni. Bo tutaj wszystko – od miłości po pogodę – zależy od humoru... bogów. A tych w wudu jest tyle, że niektóre opiekują się wyłącznie jedną rodziną, a inne – jednym konkretnym człowiekiem, który lubi np. pieczoną kozę i gin z tonikiem.

Najpierw trzeba jednak udać się do Fa – lokalnego specjalisty od kontaktów z zaświatami. To wróżbita, mag, trochę psychoterapeuta, trochę księgowy – ustali, które bóstwo się Tobą zainteresuje, czym je karmić, jakie ofiary składać i jaki alkohol serwować (bo nawet bogowie mają swoje preferencje).

„Yovo, yovo — koncert na 100 gardeł w Abomey!”

Kotonu to ekonomiczna stolica, Ouidah nosi też przydomek stolicy niewolnictwa, a stolicą Królestwa Dahomeyu było Abomey, które szczyci się licznymi pałacami władców. Przewodnik będzie dumny z historycznego bagactwa, będzie czarował opowieściami, przeplatając historię tajemnicami wodu. To historie dla turystów, bo tylko ich to interesuje. Więc trzeba opowiedzieć, Nawet jeśli nie wie, to coś zmyśli. Ale zrobi to z takim urokiem, że uwierzycie. Afrykańczycy są dobrymi opowiadaczami. Ich historia w znacznej większości nie interesuje i nie szanują jej. A samemu pałaców zwiedzić nie można. Duże odległości między nimi wymuszają poruszanie się na motocyklu.

Późnym popołudniem spaceruję sama. Jest 17 00 czyli Kończą się zajęcia w szkołach, przechodzę obok jednej z nich i tłum dzieciaków zaczyna śpiewać yovo yovo bonsoir, a ja z nimi i wydzierają się w niebogłosy idąc za mną.

Późnym popołudniem spaceruję. 17:00 – kończą się lekcje. Mijam szkołę, a tłum dzieci rzuca się za mną z chóralnym okrzykiem:
– Yovo, yovo, bonsoir!
- Ca va bien, merci!

Dołączam do śpiewu. One się drą, ja też. A za mną idzie długa, rozśpiewana parada. A wokół przechodnie kręcą głowami i śmieją się. Bo tak wygląda powitanie w Abomey. Zaczyna mi się tu podobać.

Sunday, July 6, 2025

Kult, kurz i bosch z importu - wizzyta w Ouidah

 Postać kobiety patrzy na miasto Kotonu i kieruje moje myśli do Królestwa Dahomeju. Jednego z najlepiej zorganizowanych królestw Afryki, przynajmniej w Afryce zachodniej, które szczyciło się wielotysięczną armią amazonek. Poza tym zasłynęło z despotyzmu, okrucieństwa władców i agresywności wojowników oraz ponurego kultu fetyszowskiego z krwawymi ofiarami z ludzi, z nadmierną wśród mieszkańców skłonnością do kanibalizmu. Władcy Dahomeju najdłużej sprzedawali swych jeńców i poddanych handlarzom niewolników. Nie tylko europejskim, za ich broń, ale handel niewolnikami kwitł tu na długo wcześniej niż biały człowiek postawił stopę na Czarnym Lądzie.

W Ouidah, niedaleko na zachód od stolicy było centrum handlu niewolnikami, dziś upamiętnione symboliczną Bramą bez powrotu – pomnikiem poświęconym tym, którzy ostatni raz tutaj stąpali po afrykańskiej ziemi. Od kilku lat miasto jest w remoncie, drogi i część zabytkowych budynków. Siedzę na ławce przed Świątynia pytona, obowiązkowym miejscem turystycznych wycieczek. Podjeżdża autobus, naprzeciw jest katolicka bazylika, tej turyści nie odwiedzają. Spoglądam na przyjezdnych i usiłuje zgadnąć skąd pochodzą. I bardzo się zdziwiłam. Z Polski. Trochę nie wyglądają. Ale kto dziś wygląda? A ja czekam na znajomego, nietypowego Benińczyka. Bowiem jak nazwać kogoś, kto ma w domu elektrycznych sprzętów kuchennych i właśnie wraca z Kotonu, gdzie był odebrać pralkę, która przypłynęła z Europy. Jej instalacja potrwa dziś 3 godziny i nie zakończy się. Nie pamiętam czy w którymkolwiek z afrykańskich domów, gdzie przebywałam była pralka. Z pominięciem białych pracowników ONZ w DRK. Na blacie kuchennym ma ustawiony cały arsenał AGD pod folią. Mocno zakurzoną. Myślałam, że nieużywane – a to tylko przeciwko kurzowi. W Afryce kurz jest jak wszechobecna teściowa: zawsze, wszędzie i trudno się jej pozbyć. Tylko że tu nie ma zwyczaju go ścierać.

Tropikalna Wenecja i amazonka z przeszłości

 

Dolne Kotonu w porze deszczowej jest prawie jak Wenecja. Ulice zamieniają się w rzeki albo kanały, tylko gondoli brak. Trudno przejść suchą stopą, brodzę w błocie. Bogatsi przeprowadzają się do dzielnic bardziej na północy, wyżej położonych. Zalane drogi ciągną się jak długi w nieskończoność mural w pobliżu budynków ministerstw i ambasad. Podobnie długie jest targowisko rzemiosła, odwiedzane nie tylko przez turystów. Podobają się się skórzane sandały. Ale wizja chodzenia w nich po wodzie i błocie szybko mnie studzi, chociaż nadawałyby się na piękne chodniki Europy. W większości świata najlepiej sprawdzają się plastikowe. Reprezentacyjnym punktem miasta jest teraz gigantyczny pomnik amazonki.

Postać kobiety patrzy na miasto i kieruje moje myśli do Królestwa Dahomeju. Jednego z najlepiej zorganizowanych królestw Afryki, przynajmniej w Afryce zachodniej, które szczyciło się wielotysięczną armią amazonek. Poza tym zasłynęło z despotyzmu, okrucieństwa władców i agresywności wojowników oraz ponurego kultu fetyszowskiego z krwawymi ofiarami z ludzi, z nadmierną wśród mieszkańców skłonnością do kanibalizmu. Władcy Dahomeju najdłużej sprzedawali swych jeńców i poddanych handlarzom niewolników. Nie tylko europejskim, za ich broń, ale handel niewolnikami kwitł tu na długo wcześniej niż biały człowiek postawił stopę na Czarnym Lądzie.

Afryka 100 razy droższa – czyli turysta w łódce (bez kamizelki, z adrenaliną gratis)

 

Wychodzę z lotniska. Po latach wracam do Afryki Zachodniej. Co rzuca się w oczy? Samochody w stosunkowo dobrym stanie i czyste ulice. Tak, tak, to nie pomyłka – czysto! Przynajmniej na głównych ulicach. A niemal tuż obok, na północnym wschodzie ogromnego Kotonu widziany z góry patchwork dachów i wody czyli osada Ganvie. Nie użyję żadnego przymiotnika, bo algorytmy mnie zdejmą, wystarczy że powiem iż stukrotnie lepiej wygląda z lotu ptaka. Nie chcielibyście tam być. Ręczę Wam nie chcielibyście być, w wielu z tych miejsc, w których byłam.

Wioskę została założona w XVI albo XVII wieku przez lud Tofinu, który uciekał na jezioro przed wojownikami z plemienia Fon, którzy często łapali ludzi, by sprzedać ich kupcom niewolników. Tofinu uczynili płytkie wody i wyspy jeziora Nokoue swoim stałym schronieniem. A Fonowie bali się tu zapuszczać. Dziś wioska na wodzie liczy około 20 000 mieszkańców. Zapytacie jakie hodują zwierzęta? Ryby w podwodnych zagrodach. Ale szkoła dla dzieci jest na lądzie, na jednej z wysepek.

Kraj chce rozwijać turystykę. Na przejazd łódką do osady trzeba wykupić turystyczny bilet. 100 razy droższy (słownie: sto) niż dla mieszkańców. Przewodnik, który prowadzi mnie do łódki ma 50 procent nóg, czyli aż jedną, ale 100 procent determinacji. Nie ma kamizelek ani niczego takiego, w drodze powrotnej łódka psuje się. Czekam, aż ktoś mnie stąd ewakuuje. Czy wspominałam, że nie umiem pływać?

Z Orinoko w głowie i zerem w kieszeni – lądowanie w Beninie

 

Lecimy nad jeziorem, boeing 737 etiopskich linii, jednych z nielicznych które do tej pory mają normalną politykę bagażową, zniża lot i próbuję zidentyfikować co to za patchwork w dole z dachów i fal – wygląda jak osada na wodzie. Deja vu z Delty Orinoko, ale to coś tutaj jest zdecydowanie większe. Mózg się miota, GPS w głowie próbuje przestawić się na nową strefę geograficzną - tu jeszcze nie byłaś, odkrywasz dla siebie nowy ląd. I nowe wody. Samolot zanim wyląduje zatacza jeszcze kółko nad morzem. Tak, to nie Karaiby, ale drugi brzeg tego samego oceanu. Lotnisko jest małe, zadbane, w rozbudowie. Jest wifi (cud!) i jeden bankomat, ale nie wydaje mi pieniędzy. Tak się zaczyna gehenna z dostępem do polskiego konta. Dramat w wielu aktach.