Chodzące szafy

Benin jest pierwszym krajem afrykańskim, w którym spotkałam chodzące szafy. Nie wiem, jak inaczej nazwać kobiety z miskami na głowie, a z misek zwisają pieknie powieszone na wieszakach ubrania. Widzisz dokładnie całą zawartość butiku i w dodatku on za tobą chodzi. I przypomina, czas na nową sukienkę. Czy jeszcze je gdzieś spotkam?





​Za granicę


Na drodze do Djougou – wioski, busz, niedzielne mini-targi, kobiety w kolorowych pagne, gotowanie na drewnie, żywe kozy w miskach na motorach.

Kierowca z pękniętą szybą i bez bocznej, ale uśmiechnięty jakby właśnie wygrał w totka. Zatrzymuję go na ulicy, umawiam się na cenę i płacę za transport do Togo, do Kary. Zawozi mnie do następnego miasta, przekazuje kolejnemu kierowcy, ten potem następnemu i już sami sobie wręczają pieniądze, dopłacam moto-taxi przez granicę, który przekazuje mnie już opłaconemu kierowcy Ketau, a tam kierowca przekazuje mnie taksówce do Kary.

I tak, przekazywana z rąk do rąk jak paczka, opuszczam Benin. Za mną zostaje słońce, bisap, sodabi, czarownice, woodoo i kozy w miskach. Przede mną – Togo. A może nowy wpis na bloga.

Z Beninu nie wyjeżdża się bez historii, które będą się snuły w głowie jeszcze długo po powrocie

 


​Co dalej?

Benin nie daje odpocząć. Tu wszystko dzieje się naraz: i fetysze na podwórku, musztarda w papierku i deszcz po południu. Tu nie jesteś turystą. Jesteś częścią ciągu wydarzeń, które łączą codzienność, duchowość i chaos w jedną opowieść. 

Kobieta rozwiązuje supełek na rąbku pagne, by wyjąć pieniądze, gapię się, jakby miało stamtąd wyskoczyć coś jeszcze.

A jak poczujesz w powietrzu pył z Sahary, to wiedz, że zaczyna się harmatan. A z nim przygody – gorące, dzikie jak kawałki papaji rozrzucone na środku drogi od zderzenia z motocyklem.

Nie wiem jeszcze, co mnie czeka – może kolejny taniec z siecią, może bieg przez wioskę z dzieciakami, które będą krzyczeć "yovo yovo bonsoir!", choć będzie rano. Może jeszcze jedno spotkanie z Kofą, który patrzy na morze jakby ono znało odpowiedź.

Ale wiem, że Benin to miejsce, gdzie słońce uczy pokory, duchy chcą pieniędzy, a zimny bisap ratuje życie częściej niż apteczka.


​Parakou – baobaby, szkoła, targ i nocna dzielnica




W Parakou czeka Donald. Kupujemy chleb, kobieta mnie pozdrawia w bariba, a ja się uśmiecham jak ktoś, kto właśnie został wzięty za tubylca i nie zamierza zaprzeczać.

Rano: szkoła, rozmowy z dyrektorem, przerwa, śmieci na podwórku zbierane przez uczniów o lekcjach, szkolny ogród podlewany z sercem. Wszystko na miejscu.

W sobotę Mr Mac pokazuje mi baobab u sąsiada – liście już opadły, a on stoi jak staruszek w długim płaszczu w postaci owoców zwisających jak smutne medale. Na większości podwórek na środku rośnie drzewo i daje rozłozysty cień, najczęściej jest to mangowiec, czasem baobab. Uwielbiam te baobaby, które już zrzuciły liście i zostały ze zwisającymi owocami. Najbardziej lubię, kiedy spadają i mogę wysysać ich kwaskowaty miąższ. Gdy zrzucą już wszystkie owoce, zaczną wypuszczać nowe liście.

Na targowisku Donald kupuje zapasy dla krewnej na wsi, które wyśle wspólną taksówką. Bo tak się tu robi paczki – taxi zamiast paczkomatu.

Wieczorem mówi:
– Chodź, coś ci pokażę.

No i idziemy do dzielnicy prostytutek. Ciemna ulica, światła latarni nie ma. Nastolatki, starsze kobiety, grube, chude, z Nigerii, z Beninu – cały przekrój. Dzielnica bez złudzeń i z wieloma cieniami.

 

 

Podróż Baobabem




Pakuję się i ruszam do Parakou. Autobus solidnej firmy Baobab, tym razem odjeżdża dwie godziny później, bo klimatyzacja postanowiła się zbuntować. W ramach przeprosin dostajemy… puszkę Sprite'a. Cóż, na pustyni też się z czegoś cieszono.

W Bohicon zatrzymuje nas policja. Twierdzą, że coś zrobiliśmy w Dassa. Oczywiście nikt nie wie co, ale po 30 minutach już nikt nie pyta. W Aladji wsiada sąsiad, który mówi, że mnie zna. Pewnie widział mnie wcześniej w tym samym autobusie – Benin to jednak kraj ludzi o pamięci słonia.

Okazuje się, że pracuje w ONG zajmującej się alfabetyzacją analfabetów – czyli robi dokładnie to, czego ja bym się nigdy nie podjęła przed obiadem.

Cieszę się, że znów jadę tam, gdzie więcej baobabów.

Stare kobiety, święte patyki i czapka króla czyli ostatnia wizyta u Gatora

Na pożegnanie z południem Beninu, odwiedzam wieś Gatora. Jak zawsze, przed domem przy drodze siedzi stara kobieta z nieosłoniętym biustem, spokojna jak duch przodków i równie nieprzenikniona. Patrzy na mnie, jakby znała całą moją przeszłość i wszystkie plany na życie, ale uznała, że nie czas je komentować.

Wchodzimy do domostwa, które zbudował pradziadek Gatora, a jego siostra (również topless, z twarzą jak kora drzewa) pokazuje mi bliznę na policzku jako dowód pokrewieństwa. Blizna = siostra. Logiczne. Fetysze są dosłownie na każdym rogu – jakbyśmy byli w duchowej wersji IKEA, gdzie każda wnęka musi mieć jakiś amulet.

Robimy zdjęcie przy murowanym fetyszu Żoumo, a potem Gator prowadzi mnie do domu dziadka, piętrowego z wielkim portretem na ścianie. A w jego własnym domu odgarnia ubrania z łóżka, żebym mogła usiąść – luksusowa gościna w stylu minimalistycznym.

Jem ata i piję bujie, a potem idziemy do mamy napotkanej po drodze, która przygotowuje codziennie wywar z patyków i gałęzi. Smakuje jak ayahuaska na wakacjach, gorzko. To kobieta z Ganvie, cała w tatuażach jak żywa mapa kultury – ręce, twarz, kark

Na koniec, Gator pokazuje laskę dziadka z kości i obiecuje czapkę królewską – bo przecież jest teraz królem rodu. Ale czapka tkwi w worku razem z rzeczami zmarłej żony, pod warstwą kurzu i iinych rzeczy też pomieszanych z kurzem.
– Wiesz co, zostawmy to – mówię. – Nie jestem gotowa na wykopaliska archeologiczne.




 

Festiwal Zambeto. ​Woodoo, kurz i panowie z biczami




Żegnam się z Grand Popo i idę na wylotówkę łapać taksówkę. Wsiadam, jest gorąco, każdy z ręcznikiem do ocierania potu, jakbyśmy wracali po wspólnym aerobiku w saunie. Przy rondzie w Come, między jednym a drugim billboardem z aspiracjami, sterczy wielki fetysz. W przepasce w kolorach narodowych wygląda jak Benin na imprezie – święty, ale z luzem.

Godomey. Wysiadam. Kierowca z niespodzianką:
– 2500!
– Miało być 2000

- Ale jest 2500! - pasażerowie też się oburzają, ale kierowca chce 2500. Podaję banknot 10000
– Nie mam reszty. 

I nagle afera jak w ministerstwie transportu. On siedzi i czeka, aż ja rozmienię, pasażerowie się gotują, ja się gotuję, powietrze się gotuje. Wreszcie podjeżdża Gator na motorze z drobnymi banknotami.

Wsiadam na motor. Wiatr robi swoje – pot wreszcie odparowuje, jedziemy na festiwal Zambeto.

Jedno bóstwo w 10 sztukach lub więcej, bo trudno liczyć, jak się wzniecają tumany kurzu i wszyscy kręcą się w kółko. Jest kurz, jest napięcie wśród tłumów, są porządkowi z biczami i bliznami na całym ciele, przepasani pagne.

Woodoo nas pozdrawia. Wygląda jak snopek słomy, albo polski chochoł, kłania się i pyta, jak się mam. Gator szepcze:
– Daj mu pieniądze, oni tak mają. Zawsze biorą pieniądze. 

Ludzie się cisną, gapią i piją. Na stołach przed VIP-ami alkohol w każdej możliwej wersji – od whisky po domowe sodabi.

Festiwal Zambeto to nie tylko tańce i biczowanie powietrza – to też finisz roku, moment podziękowania za przetrwanie i prośba o kolejną szansę w nowym sezonie.

Gator komentuje to tak:
– Teraz takich festynów będzie więcej. Każdy chce się przypodobać. Bogom, duchom, patronom i trochę też samemu sobie. Trzeba dać bogom, żeby coś dostać.


A na małych podwórkach dzieci bawią się w Zambeto. Za pomocą płachty z worka i kosza. Forma stożka czy namiotu jest zachowana. Moce sprawcze - nieznane. 


 



​Pożegnanie z morzem i rybakiem

Kofa pojawia się znikąd i siada za mną na pieńku. Milczy, patrzy na morze. Ma mocne, szorstkie dłonie. Wolny człowiek bez papierów, pływa pirogą do Ghany, bo taxi to dla mieszczuchów. Prawda jest taka, że nie ma żadnych dokumentów, więc przez granicę oficjalnie nie przejedzie. Pije sodabi, gdy ma czas. 

Odchodzę. Morze za plecami. Słońce z boku. Bisap w żołądku. Benin w sercu. 




 

Ornela i plaża przyszłości



Pojawia się Ornela. Ornela jest dziewczyną Ernesta. zna język eve, więc pomaga mi rozmawiać z Koffą, bo ten, wychowany w Ghanie zna tylko lokalne języki. Jeden z rybaków z daleka woła za mną: „Madam, tam jest!”

Rozmawiamy na brzegu morza. Nagle chłopaki podchodzą z miską i przepasani pagne odprawiają rytuał. Mam nie patrzeć. Koffa wraca do cerowania sieci. Obiecuje, że będzie wolny o 17:00.


Z Ornelą jemy wszystko, co się da: pat, ryby, ser smażony, parówki, sosy i pijemy miejscową colę (słodsza niż życie w tropikach). Potem idziemy na plażę przy hotelu w Ague, czekamy na Erniego. Siedzimy na leżakach, słońce znów wyłazi zza palm, jakby chciało się pogodzić po wcześniejszym przypaleniu.

Erni zabiera nas do siebie. Pracują przy basenach solnych, w sąsiedztwie jego domu nasadzono mnóstwo palm na plaży, dopiero rosną, ale już wiadomo — tu będzie rajska plaża z katalogu. Nawieziono też kupę piasku z muszlami.

​6 ryb i woreczek wdzięczności

Znowu ciągniemy i znów udany połów.

Kofa stoi na rozłożonej sieci, wygląda jak Posejdon bez paszportu, wybiera dla mnie 6 ryb. Kładzie je przede mną na piasku z dumną miną. Starszy rybak podaje mi czarny woreczek plastikowy, a ja zbieram swój łup i ruszam do domu Omera.

Popołudnie upływa sielsko — zachód słońca i rogal księżyca w tle. Jutro przed świtem znów wypłyną w morze, by zarzucić sieci i gdy morze "da znak", zaczną ciągnąć.


 



​Poranna fala, wieczorne zmęczenie



Zaczyna się jak każda dobra przygoda — taksówką spod stadionu Amitié.  Zatrzymuję „rigolo” (czyli taki lokalny pośrednik w taksówkach i rozmowach o wszystkim) i zaczynamy rytualne targowanie:
– Ile do Grand Popo?
– 3000.
– Nie, 2000.
– 2500.
– 2000.
– (machnięcie ręką) Wsiadaj. Kurde, biała zna ceny.

W Cococodji drugi pasażer wysiada, a mój kierowca... organizuje mi przesiadkę do innej taksówki, w której kontynuuję kurs według moich warunków. Wysadza mnie przy voie 40, gdzie chcę. Kierowcy moto jedzą, śmieją się i zapraszają na kęs. Odmawiam, bo lecę do rybaków.

Na plaży w Grand Popo rybacki spektakl jeszcze się nie zaczął. Rybacy czekają. Nie wiem jeszcze, że ten dzień wyciśnie ze mnie więcej niż sesja crossfitu w piekle.

Słońce grzeje jak suszarka z funkcją „tropikalna patelnia”. Zanoszę plecak do Omera, smaruję się SPF-em i ruszam na plażę. Po drodze Patricio, lokalny natręt, częstuje mnie chlebem i orzeszkami, zapowiadając, że będziemy dziś razem pracować. Nie będziemy.

Czekamy, aż morze "da znać". Siedzimy, niektórzy śpią w cieniu palm. Nagle – sygnał. Ruszamy.

Morze powiedziało „chodźcie”, więc zaczynamy ciągnąć sieć. Słońce pali, kapelusz nie pomaga, zaciemnia mi się przed oczami. Odsuwam się, idę pod palmowy dach, gdzie kobieta z dziećmi sprzedaje napoje w woreczkach. Kupuję bisap i wracam do żywych.

Wypacam więcej niż piję. I znów do roboty. Przybywa posiłków, w tym Kofa. Ciągniemy razem, ale mówię mu, że zaraz padnę jak sieć na piasek. Każe mi usiąść. Odpoczywam chwilę, wracam. Dziś wyjątkowo ciężko. Finał? Mało ryb. Tłum się rozchodzi, trochę zawiedziony.



Północ kontra południe, czyli polityka


 Tu też są podziały. Północ żywi południe, bo tam się uprawia. Południe administruje i liczy. I wszystko jasne. Prezydent z północy? A jakże. I dlatego południe go nie lubi, no to sobie załatwił ochroniarzey — z Rwandy. Bo swoim nie ufa. Zainwestował w Rwandzie, więc jak coś... będzie miał gdzie uciec.

Sprzedawca biletów na dworcu autobusowym, nie wyspał się przed pracą, współczuję. 

Gran Popo znów – czyli sceny z ciężarówki i maty z jeziora

 Na drodze trzykołowy motor z przyczepą. A na niej ludzi jak w puszce sardynek, do tego pakunki, worki, rowery. Obok kierowcy — dwie kobiety, jedna śpi na siedząco, z twarzą zakrytą chustą. Kolejna scena: kobieta z facetem na motorze, ona obładowana miskami - na głowie dwie i każdej ręce jedna. Balans i technika, której mogliby się uczyć cyrkowcy.

Idąc z Omarem przez wieś, nikt mnie nie zaczepia. Ani dzieci, ani kobiety wyciągające trawę z jeziora na maty. To nie jest miejsce dla turysty — to rytm życia.









 

Lokalne scenki, czyli codzienność z innej planety



Znowu kobieta z miską na głowie — tym razem pełna miotieł. Tak, można na głowie nosić wszystko — od jedzenia po sprzęt AGD i butle z gazem. Jadąc przez miasto, mijam ludzi, motory, klaksony — każda osoba walczy o swój kawałek asfaltu (albo piachu). Ja w środku tego chaosu, z modlitwą w duszy: „Tylko nie teraz, Panie, nie teraz...”

Późnym popołudniem orzeźwiający deszcz. Tropiki dają ulgę. I ciągle nie wiem dlaczego od samego południa wszyscy życzą mi „dobrego wieczoru”. Nie, nie przyzwyczaję się.

Duchowa posiadłość oraz motocykl, kobieta i papaje czyli dramat w jednym akcie

Listopad, grudzień w Beninie to nie jest byle jakie przejście sezonów. Tu się powietrze zmienia – jakby ktoś przełączył klimat z „parnej sauny” na „pylisty filtr z suszarki”. To harmatan – suchy wiatr z Sahary. Niby ulga, bo nie leje się z ciebie, ale wciągasz nosem cały mikroklimat w proszku. Dzieci zaczynają chorować, ludzie pociągają nosem, apteki pracują na pełnych obrotach. Zima nad Zatoką Gwinejską, proszę państwa!











Dzisiaj wylądowałam na działce Gatora. Ma on wszystko, czego potrzebuje szanująca się duchowa posiadłość: wysokie drzewa z magicznymi liśćmi (na malarię!), krzaki ochronne, które „nie dopuszczają złego”, roślinę dobrobytu, którą trzeba włożyć do torby i wielką muszlę o nadnaturalnej mocy.

Gator, jak zwykle opowiada z uśmiechm z uśmiechem:
– Wstaję rano, najpierw pozdrawiam swoje woodoo. Daję mu sodabi. Dla ducha, dla mnie. Potem dopiero moja żona dostaje „dzień dobry”.

Wypijają razem – on i jego bóstwo. Taki poranny toast z duchami.
– I już mam siłę. Do motoru, do życia, do żony – śmieje się. – Sodabi daje moc.

Na działce sąsiada – jezioro. A w nim odbijają się palmy kokosowe. Bajka? Raczej bajoro z klimatem. Tuż obok: fetysz na murku – ciastka, papierki, jedzenie. Ofiary dla ziemi. Niech chroni, niech daje. I żeby motocykl nikomu nie wjechał w papaje. 


Motocykl, kobieta i papaje – dramat w jednym akcie

Jazda motorem to w Beninie gra w slalom ekstremalny. Każdy jedzie, jak chce, gdzie chce, i jak się da. Klaksony to tu język miłości, ostrzeżenia i lekkiego wkurzenia. I w tej właśnie operze drogowej motocykl  wjechał w kobietę z miską papai na głowie. Papaje rozjechały się po całej drodze. Kobieta przeżyła. Miska nie.

​Kilka życiowych obserwacji:


  • Nigdy nie ufaj aparatowi fotograficznemu w miejscach, gdzie działa woodoo. Może zniknąć. Serio.

  • Nie wdawaj się w negocjacje z kobietami, które sprzedają bisap. I tak zrobisz, co chcą.

  • Ręce rybaków są jak drzewa – suche, twarde i dają poczucie bezpieczeństwa.

  • Koffa mieszka w domu z liści palmowych, nie ma dokumentów, ale za to ma wolność. I to on mi przypomniał, że nie zawsze trzeba gdzieś pędzić.


Przez wieś

Nie potrzeba słońca, żeby się ugotować. Pochmurno, ale powietrze tak gęste, że można go kroić. Idę przez wieś, spodnie przyklejone do ciała. Drogi jak ścieżki między domami, cisza aż boli — bo jak rybacy nie pracują, to nic się nie dzieje. No, chyba że spotykasz księdza woodoo albo sąsiadkę topless w pagne, która akurat gotuje coś w kotle.

Arno na swoim podwórku ceruje sieć, kobiety piorą, noszą wodę, gotują, zaglądają do garnków i pytaniami do mojego życia. Jedna z nich uznaje, że nie powinnam nieść miski z wodą na głowie, bo rozleję. Jeśli miska jest pełna, to ma rację. Chyba juz nie chcą, bym się platała dłużej między nimi. W zamian dostaję worek suszonych krewetek. To się nazywa interes życia.

Grand Popo dało mi pot, piach, meduzy, spieczoną skórę, kilka ryb i uścisk dłoni, który pamiętam bardziej niż inne.